sobota, 7 lutego 2015

Moje ferie - Italy 2015

Annyong!



                Jak już pewnie zauważyliście jestem blogerką z typu "żadkopiszących". xD Taaak... No ale co zrobić? Mam za dużo zainteresowań i to jest tego skutkiem... No, nie ważne. Liczy się to, że znowu zabrałam się do pisana moich wypocin...

Annyong!

śnieg na samochodzie/tata na Hreneggu/selfie z tatą, moje narty na ukochanym "sztruksiku"/selfie przy wyciągu


                Jak już pewnie zauważyliście jestem blogerką z typu "żadkopiszących". xD Taaak... No ale co zrobić? Mam za dużo zainteresowań i to jest tego skutkiem... No, nie ważne. Liczy się to, że znowu zabrałam się do pisana moich wypocin...





              Jeżeli jesteście tu trochę dłużej to wiecie, że mieszkam w Suwałkach i właśnie kończą mi się ferie... ;ccc No cóż... Nic się na to nie poradzi. Ale w dzisiejszym pości nie będę się wam wyżalać jakie to straszne, że muszę wracać d szkoły bo każdy to przeżył, a jeśli nie to przeżyje niebawem. Dziś chciałam wam poopowiadać trochę o moich narciarskich feriach we Włoszech. 

dziadek moją wierną kopią ;D


              Więc może zacznijmy od początku... Droga? Droga jak droga. Długa i męcząca. Z Suwałk do San Martino w którym mieszkaliśmy jest około 1600 km. więc to stosunkowo dużo. Na wielkie szczęście mnie podróże nie męczą. Te 20 godzin które spędziłam w samochodzie minęły mi zaskakująca szybko. To już po prostu chyba kwestia przyzwyczajenia...
             Na miejsce zajechaliśmy późnym wieczorem. Nie było nic widać i nie mogłam dostrzec piękna dolomitów. Gdy wstałam rano i podeszłam do okna nie mogłam uwierzyć w to co widziałam za szybą. Rozciągała się przede mną piękna panorama gór.Co prawda w dolinie śniegu nie było, szczyty gór przykrywał biały puch. Około 9:00 byliśmy już w drodze na stok. Na nartach nie stałam od dwóch lat (zimy były takie, że ich nie było) więc miałam obawy co do tego czy jeszcze cokolwiek pamiętam. Jednak to, że jeżdżę na nartach od kiedy tylko pamiętam (pierwszy raz narty na nogach miałam w wieku 3 lat :D) wzięło górę i bez problemu pojechałam. Może nie była to idealnie piękna i stylowa jazda ale jeździłam bez problemu. Po pierwszej godzinie jazdy oczywiście wylądowałam na czarnej trasie(dla osób nie zorientowanych trasy narciarskie oznacza się kolorami: zielony. niebieski, czerwony, czarny. Trasy czarne są trasami najtrudniejszymi. "Maja nauczycielka" haha xD ). Zjechałam bez najmniejszej trudności. tedy uświadomiłam sobie - pamiętam już wszystko. :) Pierwszy dzień na stoku nie był długi bo jeździliśmy około 5h. W apartamencie oczywiście Maja-szef kuchni zajęła się obiadem. I to zadanie spadło na mnie do końca wyjazdu. Jechać na ferie z dwoma facetami... 
                  Drugi dzień był podobny do pierwszego. Narty. Przerwa w knajpce. Narty. Kolejna krótka przerwa. Narty i końcowy zjazd 5 km czarną do dolnej stacji. Tak. Innej opcji nie było. Ni, chyba, że zjazd kolejką. I to była lubiona opcja mojego dziadka, którego i tak podziwiam, że mimo wieku jeździł z nami prawie wszędzie i sił mu nie brakowało. Pozazdrościć zdrówka. I potem standardowo Sagi rządziła w kuchni. 



na trasie z tatą



                    Dopiero trzeciego dnia postanowiliśmy zmienić trochę codzienną rutynę dnia i wybraliśmy się na oddaloną jakieś 60 km, popularną Sella Rondę. Jest to około 55-60 km tras którymi obieżdża się masyw Sella. Ogólnie trasa słynie z cudnych widoków, prostych tras i... tłumów. I wszystkie z powyższych punktów się sprawdziły. Widoki niesamowite. Gdzie by nie spojrzeć rozciągały się wspaniałe górskie widoki zapierające dech w piersiach. Trasy bardzo proste (głównie zielone i niebieskie, momentami czerwone i jedna, krótka czarna) ale niestety bardzo mocno rozjeżdżone. Czemu? No właśnie... To był największy problem Sella Rondy. Masa ludzi! Mało tego, że ludzi było mnóstwo, duża ich część nie panowała nad nartami. Ogółem nie  za bespiecznie. 














                   Kolejny dzień był taki jak inne. Powrót na Kronplatz. Ale mnie i tacie jazda na nartach zrobiła się nudna i postanowiliśmy się trochę pobawić. Postawiliśmy na freeride (jazda po za trasą). Tylko drobnym problemem był brak śniegu poza trasami. Więc nasz freeride polegał głównie na jeździe obok trasy. xP Tata wpadł na ten pomysł już przed wyjazdem i zainwestował w specjalne narty. Ja musiałam obie radzić na moich taliowanych... I nie było tak źle. :)





                 W przedostatni dzień jazdy otwarty został snowpark. A że Maja jest człowiekiem szalonym, gdy tylko o tym usłyszała powiedziała "JADĘ TAM!" No i pojechałam. Kompletnie nie wiedziałam co tam trzeba robić. Totalny spontan. Tata zjechał niżej, że by nagrać moment mojej śmierci. Haha. :) A ja sama na pastwę losu zostałam na górze. Tata dał znak żebym jechała. No to pojechałam. Całkowity spontan. Coś tam się wykombinuje. Ewentualnie będę miała bliskie spotkanie ze śniegiem... albo metalową rampą. No, nie ważne! Żyje się tylko raz! Udało mi się przejechać cały snowpark w jednej części! No, może nie był to wspaniały i stylowy zjazd. Ale zjechałam! Z krzykiem na cały stok, ale zjechałam! Haha. No niestety, za drugim razem już nie miałam takiego szczęścia. Na pierwszej rampie źle zamortyzowałam skok i... poczułam jak to jest latać. Wylądowałam na biodro które już wcześniej bolało mnie od przetrenowania (taniec, mój kochany taniec...). Na szczęście skończyło się to tylko masa śmiechu. Wstałam, otrzepałam się ze śniegu i pojechałam dalej. Dopiero potem biodro dało o sobie znać. Ale był FUN? BYŁ! 

sesja zdjęciowa xD haha


ciężkie początki...









                tata po wywrotce :)

               Ostatni dzień jazdy miął być dniem regeneracji. No, ale nie wyszło. Wstaję rano, wyglądam za okno i... nie widzę nic! Mgła i śnieżyca. Co cóż. Góry najwidoczniej nie chciały pokazać nam co to znaczą trudne warunki i zweryfikować nasze umiejętności. Na stoku nie było prawie nikogo. Dojście z samochodu do wyciągu nie było proste... Wiatr uniemożliwiał nam poruszanie się. Gdy dotarliśmy do wagonika mogliśmy chwilę odpocząć. Gdy nagle dziadek przypomniał sobie, że zostawił kluczyki przy samochodzie. No to my z tatą szybko wysiedliśmy na stacji pośredniej i pojechaliśmy na ratunek! haha. I to był najlepszy zjazd całego wyjazdu. Na Herneggu (jednej z tych dwóch czwartych tras o których pisałam wcześniej) byliśmy drugimi, może trzecimi przejeżdżającymi. Masa nieratrakowanego, nierozjeżdżonego śniegu - FREERIDE NA TRASIE! To było coś pięknego. Gdy odzyskaliśmy kluczyki wjechaliśmy na górę. I byliśmy wyżej, tym mniej widzieliśmy. Gdy dojechaliśmy na szczyt nie widzieliśmy NIC! I to dosłownie... No ale co, coś trzeba robić. No to z tatą pojechaliśmy na Hernegg w nadziei kolejnego wspaniałego zjazdu. No niestety, nasze rozmyślenia się nie sprawdziły... Widoczność była mniejsza niż 1 metr! Czułam się tak jakby ktoś nakleił mi na gogle biała kartkę. Nie widziałam stojącego obok taty!  Powoli zaczęłam jechać ale błędnik nie wiedział co się dzieje. Jechałam ale wydawało m się że stoję! Cały czas miałam zawroty głowy i upadałam w głęboki puch. Bała się, że zjadę z trasy albo na coś wpadnę. Albo tata mi odjedzie i nie będę mogła go znaleźć (telefon mi zamarzł). Cały czas się nawoływaliśmy. Scena niczym z horroru. Przerażające. Po około 45 minutach zsuwania się z trasy zaczęło się przejaśniać. Prz stacji pośredniej było już całkiem dobrze. I od tamtego czasu znów zaczął się wspaniały freeride w puchu po kolana. Ale to co przeżyliśmy na górze zapamiętam do kończą życia! Gdy dojechaliśmy na góre uznaliśmy, że pójdziemy do Krona (bar do którego często chodziliśmy) i przeczekamy aż mgła się rozejdzie. Po pewnym czasie zaczęło się przejaśniać i w końcu mgła rozeszła się całkowicie a śnieg ustał. I wtedy zaczęła się piękna część dnia! Śniegu było mnóstwo i nareszcie mogliśmy wyg=brać się z tatą poza trasę. To było piękne! Poznaliśmy Kronplatz od innej strony. Raz, podczas przejazdu przez las, zobaczyliśmy dwie sarny, To był świetny, wykańczający dzień! 





















                     O około 3 w nocy wyruszyliśmy w podróż i był razem uwinęliśmy się w 18 godzin. Wyjazd był wspaniały, dużo mnie nauczył jeżeli chodzi o jazdę, Włoska pizza była pyszna. warunki prawie zawsze cudowne, no jednym słowem FERIE - MARZENIE! Jeżeli ktoś jeździ na nartach to zdecydowanie polecam! 




przerwa na trasie/alpejski deser (smakuje lepiej niż wygląda :D)/kolejne z przerwy/tak wygląda głodny narciarz

Nie wiem czy ktokolwiek przeczyta tego niesamowicie długiego posta ale chciałam wam opowiedzieć o wszystkim co było najważniejsze. A w następnym poście być może przedstawię wam nową serię ALE NIC NIE OBIECUJĘ!







Dzięki dla tych którzy byli na tyle wytrwali i jednak dobrnęli do końca. :)

TUTUTU macie filmik z mojego wyjazdu :)

2 komentarze:

  1. Zazdroszczę takich ferii! Ja swoje rozpoczynam za tydzień, ale nie wyjeżdżam w góry ;/
    Piękne zdjęcia ;)

    Zapraszam i zachęcam do głosowania na mój blog w konkursie na Blog Roku ♥
    kikaa-blog.blogspot.com [KLIK]

    OdpowiedzUsuń
  2. Widzę, że ferie się udały ;)
    Świetne zdjęcia :D
    http://life-is-not-horrible.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń